niedziela, 6 kwietnia 2014

AutoBus, pierwsza krew...


Ten roboczy dzień miał się niczym nie różnić od pozostałych pięciu spędzanych w moim osobistym miejscu odosobnienia, mianowicie w robocie, której z całego serca i z całkowitym brakiem szacunku, szczerze nienawidzę.Tak, tak, nie wspominałem, pracuję. A gdzie pytasz? A to już zależy z kim rozmawiam. Dla jednych jestem dilerem, dla innych weteranem wojny w Iraku, postrzelonym w pachwinę, (na wypadek gdyby ktoś uparty chciał zobaczyć ślady po kuli w miejscu publicznym) czasem aktorem, muzykiem, jakimś artystą. Zależy w jakim stanie jest dupencja która poleciała na mój szeleszczący dres lub gach który nabrał odwagi by się sprawdzić z samcem alfa. I jest jeszcze jedna wersja, ta prawdziwa, ta która za każdym razem rodzi w głowie jedno i to samo pytanie: "Jak do tego kurwa doszło?"...Na odpowiedź, niestety nigdy długo nie czekam, przychodzi natychmiast, smakuje jak krople żołądkowe, bez cukru, podawane trzęsącą ręką, 70- letniej higienistki z czasów mojej podstawówki. Kilka lat temu skazałem się na Shawshank wybierając kierunek "jakoś to będzie" zamiast "turystyki i rekreacji" na Warszawskim AWF-ie. Wybór ten pociągnął za sobą konsekwencje w postaci posady w sam raz na moje kwalifikacje! Pracuję w fabryce komponentów do urządzeń z zaplanowaną nieprzydatnością. To znaczy że produkujemy małe wadliwe części, do urządzeń przeznaczonych dla klientów telezakupów, tych z wyobraźnią. Jeśli kupiłeś kiedyś coś, czego przed zakupem nie miałeś w ręku, miało wysoką cenę, myślałeś że jest zajebiste i jedyne, a co po kupnie i dostawie zdążyłeś uruchomić dwa razy, po czym  warknąłeś pełen zdziwienia "Ty! Ewka! To gówno już się chyba zjebało!" to w jakichś 90% procentach pochodzi to nie z Chińskiej fabryki a z fabryki w której spędzam większą część mojego życia i to między innymi dzięki mnie się wtedy wkurwiasz. A na wkurwianie to ja mam monopol od kilku lat. Ale nie pomyśl sobie że jestem jakimś zwykłym robolem! O nie, nie. Jestem... kierownikiem grupy. Mam pod sobą aż pięć człeko-podobnych istot do wykonywania moich poleceń. Przeszedłem serię treningów i szkoleń dzięki którym awansowałem na wyższe stanowisko. Pierwsze szkolenie, dwutygodniowe, z tabliczki mnożenia na kalkulatorze jakoś przeszedłem, nie było lekko. Prawdziwe schody zaczęły się gdy musiałem mnożyć, dodawać, odejmować i dzielić pod kreską, na kartce! To na wypadek awarii liczydła, health and safety rules, nie ma że boli. Gdyby Kryszna nie udzielił mi korepetycji z programu 3 klasy, byłbym skończony, a tak, niech go ręka Boska chroni! Udało się! Dalej było prościej. Trening z pompowania i jazdy paleciakiem przeszedłem brawurowo, został skrócony z dwóch tygodni do 10 minut, tak kurwa dałem czadu na zakręcie z obciążeniem z egzaminatora. Zaczęło się standardowo, zanudzał mnie zasadami bezpieczeństwa, zagrożeniami, limitami wagi, dobieraniem odpowiedniej prędkości do wysokości załadowanego towaru i całą resztą tych bzdur o których zapominasz zaraz po zdaniu egzaminu. Następnie przeszliśmy do części praktycznej, egzaminator stanął na palecie i symulował załadunek o wysokości metra sześćdziesięciu i wadze około 130 kg. Miałem wykonać zakręt o kącie 90 stopni w jedną z alejek magazynu. Przeszedłem do działania natychmiast, mi tam dwa razy tłumaczyć nie trzeba. Szarpnąłem paleciaka tak jak szarpie się sanki z młodszą o pięć lat, rozkapryszoną siostrą, faworyzowanym oczkiem w głowie jebniętych rodziców. I tu mnie egzaminator zaskoczył przyznam, jakby wyczuł że nie będzie to zwykła przejażdżka. 
Szybkim ruchem padł na kolana i chycił się jednej z desek drewnianej palety, zdążył jeszcze wydusić z siebie Jezuu...stu... ale było już za późno, wchodziłem w zakręt na pełnej mocy młodego konia w dresie. Przy 45 stopniu usłyszałem trzask wyrwanej deski i świst wykatapultowanego ciała. Gdy się zatrzymałem i obróciłem okazało się że jeszcze leci w pozycji srającego pasa z deską zaciśniętą w dłoniach. Przyznam się że trochę narobił mi stracha, dźwięk który wydał stykając się z żelbetonem sugerował że organy wewnętrzne mogły pozamieniać się miejscami. Podszedłem i sprawdziłem czy nie wypadły z niego jakieś wnętrzności ale flaków nie było. Chyba cały, wyciągnąłem pieczątkę z tego co jeszcze przed chwilą było marynarką podstemplowałem certyfikat i tym samym zdałem egzamin celująco. Później było szkolenie typowo manaDŻerskie o nazwie mk ultra. Wywieranie wpływu, ukryta perswazja, manipulacja, sabotaż. I tak z menadżerskiego cielaka profesora Jose Delgado staję się bykiem Murciélago po wejściu do fabryki. Odwrócono eksperyment na potrzeby firmy i działa jak trza. Teraz mam wszystko co niezbędne by umiejętnie panować nad swoim zespołem. Dzięki zdobytej wiedzy z dziedziny neurolingwistyki znacznie lepiej komunikuję się ze swoimi androidami, a moje polecenia są lepiej rozumiane. Nauczyłem się że "Jazda, kurwa do roboty bo na twoje miejsce jest stu innych" słusznie odbierane jest jako wyraźna prośba o większe zaangażowanie w wykonywaną czynność. Nieśmiertelne "Jest kryzys, tylko najlepsi zostaną, a resztę wypierdolą!", móje ulubione, budzi w grupie jakże zdrowego ducha rywalizacji, od razu widać kto z jakiego błota został ulepiony. Muszę przyznać że dzięki szkoleniu odniosłem sukces, trzymam krótko za mordę i dzięki temu jeszcze żyję w tym przybytku. Litość i szacunek do człowieka zostawiam w szatni. Wyciągam je z kurtki po 12 godzinach pracy, po 5 minutach marszu do autobusu i po 30 minutach w autobusie. I tak 
miało być też dzisiaj jak już wspominałem. Standardowo, po zeskanowaniu źrenicy, ręki i wypalonego numeru na dupie wyszedłem głównym wejściem z resztą styranego bydła i ruszyliśmy w stronę przystanku autobusowego, który był zaraz za bramą fabryki. Prowadziła do niego prosta alejka z krzywej, szarej i dziurawej trelinki która testowała wytrzymałość kostek bardziej niż szpilki Lady Gagi. Po jednej stronie był trawnik z ostu, Zielona mila, a po drugiej parking podzielony na dwie części. 
Jedna dla tych z biura, ja mówię na nich, biurwy, i druga dla właścicieli polonezów, tico i lanosów, dla nawozów po prostu. Nad fabryka jak co dzień wisiała czarna chmura z której zacinał zimny deszcz prosto w pysk, ot taki codzienny prezent z niebios dla klasy robotniczej. Stłoczeni szliśmy wolno, jak pingwiny podczas zamieci. Choć większość budową ciała nie przypominała pulchnych, arktycznych zwierzątek z połyskującą sierścią. Bliżej im do sępów. Zwisające nisko bezbarwne twarze kołyszące się na wychudzonych, długich szyjach w rytm powolnych, szurających kroków. Sterczące, garbate grzbiety, usiłujące nakryć zwisające łby, niczym za krótki kaptur. Widok zabijający zainteresowanie u wyznawców kapitalizmu. Idziemy. Jeszcze kawałek, widać przystanek, zaczyna się... 


Głowy powolnie się unoszą a twarze jakby ożywają i przybierają posępną minę, w oczodołach rodzi się błysk i lada moment zapłonie żywym ogniem. Zaczynają iść coraz żwawiej, ich sylwetki sztywnieją i nabierają ludzkiego kształtu. Tak się dzieję gdy mózg skalkuluje ilość osób i przeliczy ją przez powierzchnię dachu przystanku. Właśnie wtedy syrena zaczyna wyć, czerwony kogut wiruje szaleńczo, a z wewnętrznych głośników wydziera się, Run, Forest, run! I tak zaczyna się Run po miejsce pod dachem. Deszcz dalej bezlitośnie napierdala chcąc zmyć z ich ciał resztki człowieczeństwa. I tak pełzanie, przeradza się w chód, chód w marsz a marsz w chód Roberta Korzeniowskiego. I pędzą na złamanie karku pod wiatę, rozpychając się łokciami zaciekle, podcinają, szarpią, przewracają i tratują słabsze osobniki. Robię krok w bok i czekam w połowie Zielonej mili aż stado przebiegnie. Ja dochodzę sobie powolnie, zawsze ostatni, hmm... "zawsze ostatni"? zamyślam się na chwilę. No nic! Wracam na chodnik, właśnie wchodzą w lekki łuk! Patrzę, oceniam że mają jeszcze około stu metrów. zakładam się z samym sobą i obstawiam gonitwę. Nabierają tempa, nie jest jeszcze za późno! Typuję sztukę! Jest! Czerwona kurtka przeciwdeszczowa! Ten! Nie jest przemoknięty, będzie ważył mniej, jest szczupły, ma realne szanse. Ale zaraz! 
Ten mały w czapce z daszkiem! Niski fakt, ale krępy i silny, ciała fruwają na boki, rozbijane jak kręgle! Widzę ogromną determinacje ale czy wytrzyma, jeszcze 70 metrów a on daje z siebie wszystko, ryzykuję! Dycha na małego! Dycha na małego!

Eeeeeee, nie weszło kurwa, gruby padł na dwudziestym metrze i zaraz zaczną go reanimować. Ale czerwoną kurtkę dogonił! :) Wkręcił go w swoje gąsienice i ten też już leży. Mijam go, wygląda jak rozjechane jajko. Spoglądam na niego z góry, uśmiecham się pogardliwie, myślę sobie: dobrze że na ciebie nie postawiłem. No nic... może jutro dopisze mi szczęście, dochodzę do przystanku i co? Co? Podjeżdża autobus, w samą porę. wchodzą, nie, nie wchodzą, upychają się, ładują się, jeden drugiego wpycha w wypełnioną do granic możliwości przestrzeń. Towarzyszące jęki, uchy i achy drażnią moje uszy. Jest ich tylu... nie ma chuja, kilku musi siedzieć u kierowcy na kolanach. 
Nie mam wyjścia, wejść muszę. Jak zwykle, wybrałem środkowe drzwi i najpierw grzecznie ostrzegam: Róbta mi tu miejsce, bo jak nie to wchodzę na pełnej! Nikt się nie odezwał... Ale nie mam im tego za złe, po drobnych ruchach i kilku jękach uznałem że mieli dobre intencje. Szkoda, to za mało. Biorę sprawy w swoje ręce, głęboki wdech i wydech, trzy długie kroki, prawie takie które odmierza rugbista przed podwyższeniem, jednak bez kroku w bok, wszystkie trzy w tył. Pochylam tułów, uginam lekko kolana i przechodzę do pozycji startowej. Dres wydał dźwięk, podobny do tego który wydaje cięciwa łuku napinana do strzału, łoże wyprężone do granicy pęknięcia. Nie ma odwrotu, jestem gotowy, ciało nabiera temperatury, nawet najmniejszy mięsień napina się twardnieje jak granit, serce zaczyna pompować litry krwi na sekundę, żyły nabrzmiewają na skroniach a oczy zachodzą czerwoną pajęczynką. Jestem Jonahem Lomu fabrycznego autobusu, nie!, Lomu to za małoooo! Jestem całym ośmioosobowym młynem drużyny Nowej Zelandii! Przeczuwający katastrofę, cicho popiskujący i popuszczający w sztruksy pasażerowie wiedzieli że nic już nie jest w stanie odwrócić tego co nadchodzi. Podniosłem łeb do góry, jebnąłem z adidasa i nastąpiła detonacja ładunku energii...aaaaaaaaaaa!!! 

Uderzyłem, huk tej bomby rozerwał ciszę na miliardy mikroskopijnych kawałków. Autobus wyrwało z asfaltu i przesunęło o pół metra w stronę osi jezdni. Nie mieli żadnych szans. Mieli za to szczęście. Gdyby ich żebra, wątroby i reszta wnętrzności nie przejęły siły uderzenia to pewnie rozerwałbym autobus na pół i nici z jazdy. Choć to teraz nie ważne, ważne że byłem w środku a drzwi za mną się cudownie zamknęły. Karoseria wydała dźwięki jasno mówiący "Mogę jebnąć w każdej chwili!"
Nie miałem wątpliwości, smród potu, popsutych zębów i pierdów wyciśniętych podczas uderzenia tlił się i wił bezlitośnie między nami, dusząc jak anakonda. Przy tym ścisku konie w transporcie do Włoch maja warunki jak Niemiecki zespół pieśni ludowej, w trasie koncertowej po Bawarii. Kierowca postanowił ruszyć...


Silnik autobusu dławił się, wył, ryczał, rzęził i dudnił. Potężny hałas stawał się coraz głośniejszy, silnik najwyraźniej uznał że to ostatnia chwila by wołać o pomoc. Kierowca jednak nie znał litości i z furią chłostał w amoku mechaniczne szkapy po spracowanych grzbietach pedałem gazu, usiłując wbić go w asfalt pod autobusem. Napierdalał, raz po raz w ten nieszczęsny kawałek metalu i postrzępionej gumy jakby chciał zadeptać jakiegoś nieśmiertelnego karalucha.Jednak jego rumakom upłynął termin przydatności jakieś czterdzieści lat temu i sprawa była jasna, było tylko jedno wyjście. Kierowca wrzasnął: Ktoś wysiada albo, no. Ni chuja, nic z tego nie będzie! Był to znak że czas na wytypowanie, hmmm, w sumie szczęśliwca który uniknie niedotlenienia mózgu ale za to jego nogi będą musiały się zmierzyć z 10 kilometrową trasą która 
wiedzie przez dzielnice w której wskaźnik przestępczości przekroczył normę dwudziestokrotnie. A po dwunastu godzinach w fabryce, szanse wybrańca na przemknięcie niezauważalnie przez labirynt pełen wygłodniałych wilków wyglądają jak Pete Doherty po strzale. Szalone ślipia wędrowały pospiesznie skanując wkoło aż tu nagle...jeeest! Tłuściutki koleś na tyle autobusu, wystarczyło spojrzenie 80 głodnych i rozwścieczonych pół ludzi, pół trupów żeby w głowie tej spasłej owieczki zapaliła się czerwona lampka z komunikatem, lepiej spierdalać! Po szczęśliwcu został tylko smród a kierowca krzyknął: Chyba pójdzie! I jeszcze raz wcisnął guzik do zamykania drzwi. I na tym etapie byłem prawie pewien że druga część mojej codziennej gehenny minie bez niespodzianek, tak się jednak nie stało...

W ostatniej chwili, ba! W ostatniej sekundzie, gdy harmonijkowe drzwi miały wydać ostatni trzask oznajmujący początek jazdy, szybkim, sprężystym susem, nie wiadomo skąd, wbił się między gumowe uszczelki jakiś kurwa kolorowy emo, popo, chuj wie co... jakiś gimbus! I w sumie to olałbym sprawę bo kierowca nawet go nie zauważył i nikt nie pisnął słowem bo szczaw, nawet z plecakiem ważył jakieś dwadzieścia kilo więc problemu poprzedniej natury nie było, kierowca ruszył. 
Jazda to się zaczęła gdy ten mały chujek jakimś, tylko sobie znanym sposobem wcisnął rękę w kieszeń i wyciągnął telefon. I to też bym w sumie olał, jechałem, to było najistotniejsze ale kiedy ten... ten mały drań wcisnął guzik po którym wydobył się dźwięk, wiedziałem że to nie będzie rutynowy powrót, wtedy się zaczęło...